Nie ukrywam, że ciężko było mi
zebrać myśli do napisania tej notki. Czułam się bardziej w obowiązku aniżeli
chciałam. Buntowały się wszystkie trzy warstwy mnie, czyli ja, moje ciało i
moja dusza w konfiguracji dowolnej w dodatku zmieniającej się z minuty na
minutę. Jednak kiedy przeczytałam ponownie notkę, od której zaczęła się ta
lawina niechęci oraz dwa artykuły w niej zalinkowane coś do mnie dotarło.
Chciałabym pokrótce
opisać mojego ojca. W ubiegłym roku mieliśmy okazję być w niepowtarzalnym
momencie naszego życia. Mój ojciec świętował swoje półwiecze, ja natomiast
obchodziłam półmetek tego dystansu. Niesamowity jest już sam fakt, że nigdy
więcej w całym naszym życiu, zarówno moim jak i mojego ojca, nie uda nam się
odtworzyć tego roku gdzie ja byłam równo dwa razy młodsza, a on dwa razy
starszy. Już wtedy skłoniło nas to do wielu przemyśleń dotyczących naszego
dotychczasowego życia, jego dwa razy dłuższego i mojego dwa razy krótszego.
Opowiadaliśmy sobie raz po raz znane nam już dobrze historie związane z dzieciństwem.
Siłą rzeczy połowę tych wydarzeń znam jedynie z opowiadań, połowy nie pamiętam,
a jednej czwartej się wstydzę. Jednak jest tutaj to drugie dno, z którego nie zdawałam sobie sprawy. Otóż mój
ojciec pochodzi z małej wsi gdzieś w Wielkopolsce (nie ważne są tutaj
dokładniejsze dane geograficzne, albowiem nie to jest tematem tego wpisu).
Rodzina mojego ojca była jeszcze do niedawna modelowym przykładem
wielopokoleniowego domu, gdzie swój kąt mają nie tylko rodzice i dzieci wraz ze
swoimi dziećmi, ale też pokolenie pra-dziadków i pra-wnuków. Wiele opowieści,
jakie mój tato przywiózł ze sobą do Łodzi, dotyczyło beztroskich wspomnień z
lat dziecinnych i młodzieńczych. Niektóre były smutne, a inne bawiły mnie od
zawsze do rozpuku. To właśnie dzięki nim wiedziałam, że talent do rozrabiania
odziedziczyłam po tacie. W opowieściach z rodzinnych stron mojego ojca
pojawiały się też często opowieści z czasów wojny, której gorzki smak mieli
nieprzyjemność poczuć moi pradziadkowie oraz dziadkowie. Jeszcze do niedawna na
jednym z domów były namacalne dowody okrucieństwa wojny. Dla mnie dzień, w
którym poznałam historię z tym związaną, był jednym z najgorszych dni w całym
życiu. Historia ta bowiem opowiada o tym, jak moi pradziadkowie ukryli w swoim
domu dwóch Niemców, o czym ktoś ze wsi doniósł „Ruskim”. Nie trzeba było długo
czekać ,by ci ostatni przyszli we wskazane przez kapusia (przepraszam za
kolokwializm, ale do dzisiaj się trzęsę jak pomyślę o tej osobie, a to
określenie i tak jest najłagodniejszym jakie ciśnie mi się na usta) miejsce.
„Ruscy” dali Niemcom ultimatum, które wyglądało następująco: albo tych dwóch
przedstawicieli germańskiego narodu wyjdzie i dobrowolnie się podda, albo
„Ruscy” zaczną strzelać do dzieci. Małych zakładników było czworo, w tym, jak
nietrudno się domyślić, również moja babcia. Cała historia kończy się
niekoniecznie dobrze dla samych Niemców, albowiem, jak już się domyślacie,
postanowili uratować dzieci i się poddali, jak również dla domu w którym
mieszkali, albowiem jeszcze do zeszłego roku można było zobaczyć w ścianach
ślady po kulach które przeszyły ciała Niemców.
Zastanawiacie się
pewnie dlaczego zaczęłam od mojego ojca a skończyłam na dość smutnej dygresji o
okrucieństwach wojny. Wśród tych dzieci była moja babcia; jak nietrudno się
domyślić. gdyby Niemcy wówczas nie zeszli ze strychu, moja babcia byłaby jedną
z wielu niewinnych ofiar okrucieństw wojny. A skoro byłaby martwa jako dziecko
nie byłoby szans na to by urodził się mój ojciec, nie poznałby mojej matki i
nie byłoby mnie ani mojej siostry. Na powyższym przykładzie wykazałam, jak
wydarzenia, które miały miejsce na wiele, wiele lat przed moimi urodzinami
mogły zmienić historię mojej rodziny.
Przyczynkiem do
tego wpisu była notka p. Sebastiana Margalskiego, który odwoływał się w niej do
artykułów dotyczących emocjonalnej pamięci wydarzeń z życia naszych przodków.
Do refleksji na ten temat skłonił p. Margalskiego m.in. szereg artykułów, które
w ostatnich tygodniach pojawiły się w Internecie. Nie będę ukrywać, że
początkowo byłam do tego nastawiona w sposób mocno sceptyczny, by nie
powiedzieć negatywny. Z jednej strony wydawało mi się, że to kolejna naciągana
teoria pseudonaukowców, którzy chcieli by coś badać, ale tak właściwie sami nie
wiedzą co i z nudów wymyślają kolejne bzdury. Jednak po pierwsze po
przeczytaniu artykułu z GW, okazało się, że owa teoria ma poparcie w
doświadczeniach, którym poddawano myszy (jakkolwiek jestem przeciwna badaniu
czegokolwiek na niewinnych gryzoniach ani innych żyjątkach, które kiedykolwiek
miały mamusię i tatusia). Po drugie dotarło do mnie, że oto przemawia przeze
mnie sceptycyzm mojego ojca do tego typu teorii, co paradoksalnie jest właśnie
potwierdzeniem tej teorii. A po trzecie wyjaśnia brak mojej niechęci do
Niemców, która mimo upływu lat jest wciąż żywa w Narodzie, co obserwuje na
każdym kroku gdy mówię, że chciałabym w końcu zabrać się za naukę niemieckiego.
Co ciekawe, jest to kolejny przykład potwierdzający tę teorię, albowiem jak
inaczej wytłumaczyć niechęć współczesnych 20 czy 30latków do Niemców? I z tą
refleksją Was zostawiam.
Inka Wu
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz